niedziela, 25 marca 2012

Co znaczy być prawdziwym

Zauważyłem ostatnio, że YouTube staje się powoli wielką filmowa biblioteką. Film, o którym chciałem napisać kilka słów przemknął jakoś niezauważenie przez ekrany polskich. Nie spotkałem się też z wieloma recenzjami. Za to znalazłem zwiastun filmu właśnie na YouTube. Kilkuminutowe migawki reklamujące film zaczynają się od sceny, w której mężczyzna tłumaczy małemu pieskowi, że od dziś będzie mieszkać z nim. Potem oprowadza go po mieszkaniu, prezentując ; to jest sypiania, kuchnia łazienka. Psiak patrzy przenikliwie na mężczyznę, który przemawia do niego jak do człowieka: tu jest cicho i pusto więc naucz się ze mną rozmawiać. Wtedy niczym w komiksie pokazuje się dymek i dowiadujemy się, że psiak rozumie 150 słów ale niestety nie umie mówić. Następnie niczym w prezentacji PowerPoint oglądamy obrazki i dowiadujemy się, widziany wcześniej mężczyzna to Oliver, którego rodzice poznali się w roku 1955. Przeżyli ze sobą 44 lata aż do śmierci mamy. 6 miesięcy potem ojciec Olivera w wieku 75 lat oświadczył, że jest gejem. Oliver poznał właśnie wtedy Annę. Taka rekomendacja treści oraz jej forma wydała mi się na tyle atrakcyjna, że postanowiłem obejrzeć cały film.

Muszę powiedzieć, że godzina i czterdzieści cztery minuty, bo tyle dokładnie trwa film, nie był to czas zmarnowany. "Debiutanci" Mike Mills po prostu spodobali mi się, i to nawet bardzo. Po pierwsze; opowiedziana historia odbiega trochę od konwencjonalnego schematu obecnego w kinie. Wiele razy bowiem można było się zetknąć z obrazami, w których wchodzący w życie, odkrywał swoją odmienna seksualność, dokonywał konfrontacji z rzeczywistością a film zajmował się diagnozowaniem stanów, które z takiej konfrontacji wynikały. W tym filmie ojciec Olivera, odwrotnie dopiero u kresu swojego życia odważa się być gejem. Powie ktoś; cóż w tym niezwykłego . Przecież wiele już było opowieści o ludziach, którzy u schyłku życia zdobywali się na odwagę zrobienia czegoś, co do tej pory pozostawało jedynie w sferze marzeń. No tak, ale tym przypadku nie tyle chodzi o marzenie, ile o bycie prawdziwym. Zaraz wyjaśnię bliżej. Ojciec Olivera zdał sobie sprawę, że jest gejem w wieku 13 lat. Wyparł się swojego gejostwa, bo to uchodziło za piekło. W latach 50- tych, ożenił się z kobietą, która podobnie jak on w wieku lat 13 wyparła się tyle, że żydostwa . To były wyparcia po to aby; żyć, mieć, dom, rodzinę, samochód, szczęście. Jednak takie życie, szczęścia im niestety nie zapewniło. Mało tego unieszczęśliwiło, nie tylko ich ale także ich syna Oliviera, który mimo że nie do końca jako dziecko rozumiał relacje ojca i matki, wiedział że nie jest ona prawdziwa. Ta sztuczność, jak należy przypuszczać stała się przyczyną tego, że nie był on w stanie zbudować trwałych relacji w związkach z kobietami, których miał cztery i wszystkie zakończone zostały z jego winy. W czasie coming outu ojca poznaje właśnie nową dziewczynę; Ann i próba budowania trwałej relacji z nią przeplatana z historią o odnajdywaniu na nowo relacji ojciec syn są równoprawnymi wątkami w tym filmie. To oczami syna dowiemy się dlaczego ojciec ukrywał swoja seksualność przez 44 lata. To z ust syna padną najistotniejsze słowa w tym filmie. Powie je patrząc na tańczącego ze swoim partnerem, śmiertelnie chorego ojca. Będzie to motto wystawy, którą ojciec zorganizował , tuż po zabójstwie Harveya Milka. Zebrał wówczas pluszowe zwierzęta od ludzi ze społeczności gejowskiej i wystawił je na widok a na ścianie obok umieścił cytat z " Aksamitnego Królika"

Pluszowy królik zapytał: - co znaczy być prawdziwym?

I zapytał:- czy to boli?

- A koń odpowiedział:- czasami.

- Czy to się dzieje w jednej chwili?

- Zajmuje dużo czasu. Prawdziwy stajesz się wtedy, gdy już wszystko z ciebie wykochano, gdy oczy ci wypadają, puszczają szwy. Ale to bez znaczenia, bo jesteś prawdziwy i brzydkim mogą cię nazwać tylko ci, którzy niczego nie pojmują.

A Oliver pojął, co znaczy być prawdziwym dopiero widząc taniec szczęścia ojca. Ja natomiast powiem tak: konia z rzędem temu kto zdoła udowodnić, że ta prawda jest powszechna w kinie.

Pod drugie; po prostu spodobała mi się forma, w której film został stworzony. Przypomina ona trochę zabawę konwencjami i stylami. Całość to retrospektywna opowieść snuta przez Oliviera o wydarzeniach z roku 2003. Wtedy właśnie jego ojciec wyznał mu ze jest gejem. Mamy w opowieści elementy komiksu, bo jej narrator zajmuje się tworzeniem obrazkowych historii. Stąd piesek, o wdzięcznym imieniu Artur będzie miał kilkakrotnie dymek nad głową, stając się po trochu filozoficznym komentatorem obserwowanej rzeczywistości. Stąd także historie rodziców Olivera poznamy czyściwo z czarno białych fotografii, które pokazywać nam będzie opowiadający. Nie zabraknie elementów dydaktycznych rodem z Ulicy Sezamkowej, jak fantastyczna scena objaśniająca znaczenie kolorów na symbolu gejów- tęczowej fladze, ( a swoją drogą chciałbym wiedzieć ile osób wie, co faktycznie oznaczają te kolory ?). Wszystko zaś okraszone niezwykłą czarną muzyką lat 30; bo tylko taka muzyka ma duszę, jak powtarza matka Oliviera.

Po trzecie; po prostu podobali mi się aktorzy w tym filmie. Rola stworzona przez Christophera Plummera ( nagrodzonego zresztą Oskarem za najlepszą drugoplanową role męską właśnie w tym filmie) niesamowita ale także kreacja Oliviera stworzona przez Ewana McGregora oraz rola Melanie Laurent wcielającej się w postać Anny są wyśmienite.

Po czwarte; podobało mi się po prostu, że o rzeczach ciężkich jak homoseksualizm, coming out, akceptacja, tolerancja i bolesnych jak śmierć, godne umieranie opowiedziano językiem prostym, lekkim a jednocześnie precyzyjnym. W jednej z recenzji z filmu spotkałem się z określeniem słodko-gorzki, i coś w istotnie w tym jest.

I po piąte i ostatnie ( tak zupełnie na marginesie); po prostu chcę takiego nie gadająco- gadającego psiaka. Miłość od pierwszego wejrzenia.

poniedziałek, 5 marca 2012

Letni


„ Skóra w której, żyję” niestety mimo, że jestem gorącym zwolennikiem hiszpańskiego mistrza pozostawiła mnie letnim. Pedro Almodovar to moja miłość od pierwszego obejrzenia, kiedy zauroczył mnie czerwony świat „ Kobiet na skraju załamania nerwowego”. Pokochałem Pepe hodującą na tarasie swego apartamentu kury, Lucie ścigająca na motocyklu, z pistoletem w dłoni Ivana, długonosą Marise wypijająca gaspaco ze środkami nasennymi, Carlosa w wielkich okularach i Almodovara jako taksówkarza. Ten film to najbardziej charakterystyczna wizytówka reżysera, który bawiąc się kolorami, stylami, konwencjami, balansując na krawędzi tragizmu i komizmu opowiada o ludzkich namiętnościach. Potem powaliło mnie na kolana „Wszystko o mojej matce”, które rezygnując w znacznym stopniu z konwencji absurdu na rzecz pogłębionej refleksji o życiu, opowiedziało niewiarygodne historie kobiet, których losy splatały się w przedziwny sposób, i była to opowieść tak zapierającą dech w piersiach, tak gorącą, że na końcu łzy same cisnęły się do oczu. Widać było, że reżyser znalazł swój język, styl, którym potrafił wiarygodnie opowiadać o ludziach, uczuciach i życiu.

Natomiast „ Skóra w której żyję” - to taki Almodovar na półgwizdka. Niby wszystko jest, to co charakterystyczne dla jego filmów a „jakoby czegoś brakowało”. Nie wiem czy to wina tego, że opowiedziana historia ma swój pierwowzór w literackim materiale powieści "Tarantula" Thierry'ego Jonqueta? W warstwie fabularnej to historia chirurga plastycznego, który chce stworzyć skórę doskonałą, od chwili gdy jego żona ginie w następstwie poparzenia w wyniku wypadku samochodowego. W swoje podmiejskiej posiadłości, przetrzymuje kobietę, na której przeprowadza eksperyment. Co z tego wyniknie oczywiście nie będę opowiadać, mając na względzie tych, którzy filmu nie widzieli.

Mnie natomiast bardziej niż o fabułę chodzi o formę, i o to, jak do znudzenia powtarzała moja polonistka w liceum, „co autor chciał przekazać”. Forma niestety nie zachwyca, bo tylko dwa razy przez cały film poczułem wrzenie jak w starych filmach mistrza. Pierwszy raz gdy do domu bohatera wkracza brat w przebraniu tygrysa i gwałci przetrzymywana kobietę. Potem gdy na przyjęciu weselnym Buika przy akompaniamencie zespołu zaczyna czarować swoim śpiewem. Niestety, to zdecydowanie za mało jak na dwugodzinny film. Natomiast w kwestii przesłania muszę się przyznać, że nie bardzo wiem co miał autor na myśli. Może chodziło o to, że jak wyczytałem w jednej z recenzji „Almodovar pozostaje ciągle wierny poglądowi, że tak naprawdę, to coś, czyli skóra okrywająca nasze ciało, wraz ze swoimi wszelkimi otworami czy wypustkami, nie świadczy […] o jednoznacznej i podstawowej kategoryzacji ludzi wg płci, [... ]Tak naprawdę liczy się tylko to, co mamy w środku” ? Może zaś chodziło o to, do jakich granic może posunąć się człowiek ? Niestety odpowiedz na to pytanie pozostaje dla mnie nieodgadniona a ja po obejrzeniu filmu jestem letni.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Zupełnie inny świat


Wielu mi ten film polecało. Czytałem nawet kilka recenzji, ale odstraszały mnie przyrównania w nich do słynnego filmu Ang Lee. Padało nawet stwierdzenie peruwiańska Brokeback Mountain. Nie lubię takich zestawień bo wydaje mi się, że w konsekwencji to, co powstało później musi być kalką. Poza tym do amerykańskiego westernu z facetami w tle, mam bardzo osobisty stosunek, uważam, że to co prawda klasyczny melodramat, wow … ale jaki! Oglądałem go dwa razy i za każdym razem miałem przysłowiowe "ciary" a pod koniec ścisk w gardle , kiedy okazuje się, że "nie ma żadnego potem". To rodzaj arcydzieła, które otwiera nowy horyzont.

Zanim zatem pokonałem w sobie wewnętrzny opór i obejrzałem "Pod prąd" pełnometrażowy debiut Javiera Fuentesa musiało upłynąć trochę czasu. Trafiła mi się wersja hiszpańskojęzyczna z angielskimi napisami. Mój sceptycyzm był podwójnie wielki, bo ostatnio zauważam, że moja znajomość angielskiego, nie wykracza poza poziom "Kali jeść, Kali pić". Muszę jednak przyznać, że obawy były zupełnie niepotrzebne. Ten film to prawdziwa perełka wśród bylejakości, którą ostatnio miałem niechybną przyjemność oglądać. Niby banalna historia. On kocha jego, tylko że niestety ten jego jest zajęty, bo jest z nią. Ona jest w ciąży. On ją kocha ale kocha też jego, tylko że w tajemnicy, tak aby nikt się nie dowiedział, bo dla takiej miłości nie ma akceptacji w małej rybackiej społeczności. Jak łatwo się domyślić przychodzi wkrótce moment kiedy on mimo, że kocha ją musi dokonać wyboru, bo to co do tej pory było zakryte przed oczami innych, takie być przestaje. Oczywiście nie będę opowiadał co się wydarzało i jaki był finał bo… jeżeli ktoś nie oglądał, na prawdę warto zobaczyć.

Na pewno niesamowitą siłą tego filmu jest prostota języka, prawda, i jeszcze jedno, bez czego ten film były tylko jedną z wielu opowieści o miłości i nietolerancji, a mianowicie umiejętność pokazania jak współczesność przeplata się ze światem wierzeń, tradycji. Jest to tożsame dla kultury iberoamerykańskiej. Współegzystencja różnych światów, dla ludności iberoamerykańskiej, to jakby ująć "oczywista oczywistość". W zeświecczonej Europie i Ameryce budzi zdumienie. Wow, to są jeszcze ludzie, którzy tak żyją, wyznają takie prawdy? Tak, są i chyba nigdzie te dwa światy nie przenikają się w tak oczywisty i zarazem niezwykły sposób. Tylko bowiem w opowieściach Marqueza można spotkać spacerujące razem ulicami zjawy i ludzi. I ten film właśnie taki jest. Zupełnie inny świat, inne kino. Polecam, na prawdę warto obejrzeć.

piątek, 7 stycznia 2011

Bajka dla dorosłych

Komu podobała się bajkowa historia opowiedziana w nagrodzonym trzema Oscarami filmie „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”, powstałym na podstawie noweli F. Scotta Fitzgeralda „Benjamin Buton”, temu z pewnością spodoba się powieść Christopehera Wilsona „ Ballada o Lee Cottonie”.

Historia przedstawiona w tej książce jest równie niezwykła i niewiarygodna, choć dotyczy zupełnie innej kwestii niż film "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona", tj. tolerancji społecznej. Tyle już było powieści na ten temat, że wydaje się, iż trudno w tej materii napisać coś oryginalnego. Jednak wymyślona przez brytyjskiego pisarza Christophera Wilsona historia chłopca mieszkającego w sercu czarnej Ameryki - w stanie Missisipi, w niewielkiej mieścinie o nazwie Eureka - zaskakuje od samego początku do końca. Tytułowy Lee urodził się jako murzyn... o białej skórze, złotych włosach i błękitnych oczach. Przyszedł na świat w roku 1950, kiedy w Ameryce niepodzielnie rządziła segregacja rasowa. Ten fakt musi rodzić konflikty, paradoksy i sytuacje bez wyjścia. Doskonale obrazuje to dialog bohatera z matką:

- Kiedy jedziesz autobusem, musisz unikać kłopotów.[…]
- Tak mamo?
- Czarni jeżdżą z tyłu a biali z przodu.
- Czyli mam siadać z tylu?
- To zależy […]. Nie chcemy zamieszania […], wszyscy w okolicy wiedzą, że jesteś czarny, ale jak zobaczy cię ktoś obcy to pomyśli, że jesteś biały. […] Z drugiej strony nie wypada żebyś zadzierał nosa przy białych, którzy cię znają, i zajmował ich miejsca. Poza tym obrazisz naszych czarnych sąsiadów jeżeli usiądziesz daleko od nich, ale z kolei biali pomyślą, że jesteś jakimś półgłówkiem, kiedy wybierzesz miejsce z tylu autobusu.


Dorastający w takiej atmosferze Lee Cotton, w czasach gdy wokoło krążyło bractwo chrześcijan zwane Ku-Klux-Klanem, a na dodatek obdarzony dziwnego rodzaju przypadłością, która pozwalała mu słyszeć głosy innych, izoluje się od świata i ucieka w komiksy. Tym sposobem poznaje bratnią duszę, Angel, białą dziewczynę, która tak samo jak on lubi czytać komiksy. Przyjaźń przeradza się oczywiście w miłość, a stąd już tylko krok do tragedii. Kiedy Ojciec Angel dowiaduje się o nich rozwala głowę Lee kijem bejsbolowym. W wyniku tego Lee trafia do szpitala i zostaje poddany operacji mózgu. Potem zyskuje nową tożsamość i idzie do wojska, gdzie wykorzystują jego nadzwyczajne umiejętności czytania w myślach w wojnie wietnamskiej. Następnie w trakcie wypadku samochodowego traci genitalia i po wykonaniu zabiegów chirurgicznych przez niezwykłego lekarza staje się… kobietą, która zostaje gwiazdą magazynów porno, a potem fotografem. Cały czas Lee próbuje odnaleźć swoją dawną miłość - Angel - jednak zamiast tego znajduje… Fay – lesbijkę. Zakochuje się w niej i przekonuje się dlaczego „kobieta to ma dobrze.” To jednak nie koniec historii i przygód Lee. Wkrótce w wyniku dziwnej przypadłości jej/jego skóra zacznie się robić brązowa, a potem… nie, nie zakończenia nie mogę zdradzić. Wszyscy zainteresowani muszą poznać je sami. Warto.

Czytając ten skrótowy zapis powieściowych zdarzeń, ktoś mógłby pomyśleć, że ta książka to bajka. W istocie rzeczy tak jest. To bajka dla dorosłych, w której dobro reprezentowane przez Lee, mimo przeciwności losu stara się opierać złu i za wszelka cenę chce udowodnić, że każdy bez względu na rasę, płeć i orientację seksualną ma prawo do życia i szczęścia. Zagłębiając się w lekturę tej powieści pomyślałem w pewnym momencie: ależ byłby z niej niesamowity amerykański film. Nawet lepszy niż „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”. Ta historia jest stworzona dla Hollywood. Narracja w pierwszej osobie, fantastyczne dialogi, wbijające w fotel monologi, prosty język idealnie oddający charakter i płeć postaci, nieoczekiwane zwroty akcji, i nośny temat, przyprawione są szczyptą humoru. Ta książka ma siłę większą niż tysiąc wielotysięcznych manifestacji w obronie praw dyskryminowanych z uwagi na: rasę, płeć czy orientację seksualną. Śledząc bowiem losy Lee, czytelnik solidaryzuje się z nim - gdy jako biały murzyn nie może znaleźć miejsca w autobusie; opłakuje go - kiedy leży niemal śmiertelnie pobity w szpitalu; i współczuje mu - gdy trafia do aresztu jako czarna kobieta w miejsce białego mężczyzny, ponieważ czytelnik rozumie, że:


„ nikt nie jest tym, kim się urodził, jesteśmy tym kim chcemy być”.

Bestseller

Istnieje dla mnie specjalny gatunek literatury bestsellery. Zawsze mam z nimi problem. To książki, które dobrze się sprzedają, mają doskonałe recenzje, wszystkim się podobają. Właśnie ostatnia z wymienionych przez mnie cech od razu powoduje, że zapala się w mojej głowie czerwone światło, i zaczynam podejrzewać jakieś oszustwo. Nie istnieje przecież książka, rzecz, cokolwiek, która może się podobać wszystkim. Może zatem w przypadku tych książek mamy do czynienia z doskonale skrojoną mistyfikacja marketingową. Niestety rzadko po przeczytaniu takiej książki mogę powiedzieć, że się myliłem.

Piszę o tym wszystkim dlatego, że trzecią pozycją , którą dostałem od Mikołaja była " Ziemia kłamstw " Anne B. Radge. Powieść napisana przez współczesną norweską pisarkę została przetłumaczona na 20 języków, cieszy się uznaniem krytyków i czytelników na całym świecie. No jednym słowem bestseller. Powiedziałem sobie: jednak, nie ma co się uprzedzać. Przecież literatura skandynawska zawsze ci się podobała. Przystąpiłem więc do lektury z otwartym umysłem a swoje wątpliwości odłożyłem chwilowo na bok.

Zaczęło się jednak od mało czytelnego prolog z postaciami z przeszłości. Uparcie jednak powtarzałem mantrę; nie ma powodu do paniki wszystko na pewno się wyjaśni. Dalej było zawiązanie akcji, w którym seniorka rodu Anna Neshov dostaje wylewu. Stan jej okazuje się poważny, więc przy łożu umierającej pojawiały się osoby dramatu czyli trzej synowie. Potem strona po stronie śledziłem dziwne losy braci i poznawałem ich stosunek do matki. W tym momencie zrobiło się już nieco schematycznie z jednej strony despotyczna rodzicielka z drugiej dzieci, które w różnym stopniu pozostają lub pozostawały pod jej wpływem. Tor - najstarszy mieszka wraz z nią. Prowadzi gospodarstwo, hoduje świnie. Jest całkowicie pod wpływem matki. Nie potrafi przeciwstawić się jej woli. Margido mieszka w mieście. Jest właścicielem zakładu pogrzebowego. Pozostaje co prawda z dala od matki i jej wpływów ale żyje samotnie, niechętny tworzeniu trwałych relacji z kobietami. Rytm jego życia wyznaczają zgony i pogrzeby. Erlend najmłodszy. Mieszka dostatnio w Kopenhadze. Od dawna nie utrzymuje z matka żadnych kontaktów, z uwagi na swój homoseksualizm. Dalej czytało się tę opowieść jak przystało na bestseller szybko. Trochę nawet jak kryminał, w którym ciekawość, każe przewracać karta za kartką, by dowiedzieć się jakie będzie rozwiązanie zagadki. A zagadek do rozwiązania w powieści było kilka poczynając od tej dlaczego Thor nie ożenił się z matką swej córki, a skończywszy na tej dlaczego ojciec trzech braci nie odzywa się, i nikt z nich go nie uważa. Wszystko oczywiście podporządkowane dramaturgii czasu, w ramach której gdy pierwszy akt rozpocznie się na chwile przed Świętami ostatni zwieńczy świąteczna wieczerza. W tą oś czasowa precyzyjnie wplecione zostały wątki retrospektywne a całość okraszona naturalistycznymi opisami dokonanymi językiem surowym jak norweski klimat, w którym powieść się rozgrywa.

Jednak po zamknięciu książki niewiele pozostało we mnie poza: zaskakującym zakończeniem, oskarżycielskim monologiem Erlenda do matki, i obrazem nietypowego samobójstwa młodego chłopca, moim zdaniem sztucznie umieszczonym w powieści. Trochę to mało jak na bestseller, który ma zachwycać. Rodzi się zatem znowu we mnie podejrzenie, że ta co prawda zgrabnie opowiedziana historia, dlatego zbudowana była na sprawdzonym schemacie rozliczenia rodziny z umierającym, podejmowała trendy wątek - nieakceptacji homoseksualizmu (czyżby w imię politycznej poprawności?), epatowała widokiem młodego człowieka odbierającego sobie życie, (bo przecież coś takiego zawsze robi wrażenie) i sensacyjnym zakończeniem aby się p o d o b a ć a nie pozostawiać coś więcej.

sobota, 1 stycznia 2011

Teatr jednego aktora

W końcówce roku dostałem w prezencie od Mikołaja trzy książki. Po przeczytaniu okazało się, że dwie z nich były naprawdę godne uwagi. Pierwsza to recenzowane poprzednio przeze mnie Czytanie wzbronione Dubravki Ugrasič, druga " Porozmawiaj ze mną " Eduardo Mendicutti.

Na temat Porozmawiaj ze mną, jeszcze przed lekturą, przeczytałem kilka przychylnych recenzji. Muszę przyznać, że powieść na nie zasługuje, choć nie jest to lektura łatwa. Forma, którą Menducatti wybrał - monolog, gdzie rezygnuje z tradycyjnych dialogów, trzeciosobowej narracji i opisów, bardziej przypomina tekst spektaklu jednego aktora niż tradycyjną powieść. Taki sposób konstruowania opowieści wydaje się dość ryzykowny. Który czytelnik jest w stanie przebrnąć przez ponad 200 stronicowy monolog. Myślę, że każdy, kto jest wrażliwy na prawdę. W tym przypadku bowiem prawda jest najistotniejsza. Dzięki takiej właśnie formie, autor był w stanie w pełni pokazać, z jakiego rodzaju bohaterem mamy do czynienia, jak widzi on świat, jak go czuje. Nerczan czyli nasz monologujący to ponad siedemdziesięcioletni homoseksualista a właściwe transwestyta. Mieszka w niewielkim hiszpańskim miasteczku wraz z chorą siostra Antoniną. Całe życie upłynęło mu na robieniu manicure bogatym miejscowym damom. Lubi to co robi, robi to dobrze a ponadto kiedy trzeba zabawia damy rozmową, plotkami, a kiedy trzeba zamienia się w najwierniejszego słuchacza. Dzięki temu zdobył pozycję doskonałego fachowca i stał się szanowany.

Bohatera poznajemy w chwili, gdy rada miasta, na wniosek zasiadających w niej przedstawicieli organizacji gejowskiej, postanawia w uznaniu zasług nadać jednej z ulic jego imię. Nerczan sam ma dokonać wyboru, która to będzie z ulica. Wybiera tą, która nazywana jest ulicą Milczenia, bo jak powiada "wiele musiałem w swoim życiu przemilczeć". Nie wie jednak, że ulica którą wybrał swoją nazwę wzięła od tego, że w "Wielką Środę przechodzi nią Bractwo Matki Boskiej Boleściwej i Chrystusa Milczącego ". Tym sposobem wybór bohatera spowoduje lawinę wydarzeń i walkę. Dla przedstawicieli organizacji gejowskiej ulica Nerczana będzie "symbolem tego, że nareszcie nas wszystkich widać, że nareszcie jesteśmy uznawani, że nareszcie jesteśmy słyszani ". Dla przeciwników będzie to sprzeciw wobec "odebraniu jej Jezusowi Chrystusowi ". Natomiast dla Nerczana, będzie to akt wyzwolenia, bo jak powie; "tysiące razy musiałem milknąć, choć umierałem z chęci by mówić…musiałem udawać, kłaść uszy po sobie…ponieważ trzeba było żyć, tylko dlatego, że trzeba było żyć. Teraz nie muszę już tego dłużej robić." O wszystkim co się wydarzy dowiadujemy się oczywiście z ust Nerczana. Zalewa nas potok słów wypowiadanych do siebie, siostry Antonii, opiekunki i innych przewijających się przez kartki powieści postaci. Są to słowa, które układają się w zadania kolokwialne, czerpiące pełnymi garściami z języka ulicy, salonów plotkarskich, proste, czasem pełne potocznych zawołań i przekleństw. Bez tego natłoku słów i żywego języka obraz głównego bohatera byłby niepełny, gdyby został dokonany poprzez tradycyjny opis. Co innego przecież powiedzieć, że Nerczan był osobą, której usta się nie zamykały, a co innego poczuć to na własnych uszach.

Muszę przyznać, że im bardziej zagłębiałem się w powieść, tym częściej odnosiłem wrażenie, że gdzieś w pobliżu słyszę rozdygotany głos Nerczana, jak opowiada o tym, co przed chwilą usłyszał w sklepie. Czułem rytm słów, życie, żywego człowieka. Przywodziło mi to na myśl często oglądane u Almodovara bohaterki, które tylko w jego filmach potrafią opowiadać jak nakręcone, a ta mowa jest jak drżenie duszy. Ponieważ zaś monolog ten jest tak skonstruowany, że nawet kwestie wypowiadane przez inne postaci są wkładane w usta Nerczana, cały czas myślałem, że byłby to wspaniały tekst na wielki monolog dla wielkiego aktora w teatrze.

Niestety pewnie nie będzie, bo nie wiedzieć dlaczego tłumaczka - Bogumiła Wyrzykowska przedobrzyła. Wystarczyło bowiem poprzestać w tłumaczeniu na kolokwialnym języku, który w połączeniu z natłokiem słów w pełni oddałby obraz głównego bohatera. Jakby nie dowierzając, że to wystarczy, w wielu miejscach upstrzyła tekst słowami i zwrotami z gwary śląskiej, powielanymi potem w powieści wielokrotnie. Tym sposobem zamiast; ojej, Boże jest Jezderkusie, przekleństwa np. cholerna jest pierońska, ubikacja jest hażlik, tam i z powrotem jest w te i nazad, konfesjonał jest suchatelnica, wikary jest kapejlonek, chłopak, młodzieniec, kawaler jest karlus, ładny jest wyzgerany, fajny jest gryfny, nadzwyczajny jest hławy, pogadać, poplotkować jest poklachać, iść z kimś po rękę jest pod paża, spierać się, złościć jest jagraj, pojąć jest spokopić, tabletki są pilki, wystrojona jest wysztinglowana, zachciankę jest zachciołkę, zamiast głowa jest palica, żart jest szpas, komórka jest kamerlik, komórka, telefon jest mobilniok, rozporek jest bontek, rękawiczki jest handszuły, cmentarz jest kirchow. Gdyby dokonać szczegółowej analizy językowej pewnie przykładów znalazłoby się więcej. Wymieniłem tylko te, które kuły mnie w oczy. O ile w jednym czy dwu przypadkach dokonany zabieg da się obronić; można powiedzieć, że określenia te zasymilowały się z potoczną mową polską, to w pozostałych już niestety nie. Nie wiem co było tego przyczyną. Wiem natomiast, że przez to nie będzie wspaniałego spektaklu, gdzie wspaniały aktor, na podstawie równie wspaniałego tekstu zawoła ze sceny donośnym głosem;

nigdy nie jest za późno na to, żeby przed sobą samym zdemaskować kłamstwa, którymi mamił się człowiek dzień za dniem, noc za nocą. Nigdy nie jest za późno. Ani na to, żeby w końcu powiedzieć wszystko to, co się przemilczało
a każdy bez względu na płeć, orientacje, wiarę, to zawołanie usłyszy i przystanie na chwilę. Twierdzę, że nie będzie, bo kto zechce wystawić sztukę hiszpańskiego autora, w której pobrzmiewa śląska gwara. Szkoda, a mogło być tak wspaniale.


poniedziałek, 27 grudnia 2010

Book proposal


Book proposal – to krótkie streszczenie książki, które można znaleźć na okładce. Dlaczego swoją recenzję zaczynam od tego stwierdzenia, bo " Czytanie wzbronione" Dubravki Ugresic w znacznej części opowiada o tym jak zawrotną karierę zrobiło to określenie w dzisiejszym świecie literatury. Właściwie nie literatury, tylko na rynku wydawniczym, bo tak na prawdę o tym jest książka.

Autorka w swoim zbiorze 32 eseji udowadnia, że we współczesnym świecie, nie liczy się już pisarz, jego dzieło i czytelnik, lecz prawo popytu i sprzedaży. Wydawałoby się, że to prawda oczywista i mało odkrywcza, więc czemu się tu dziwić. W dobie ideologicznie obojętnego globalnego rynku wszystko podlega jego prawom. Dlaczego literatura miałaby być w tym przypadku jakimś wyjątkiem? No właśnie i tu dochodzimy do sedna sprawy. Idąc tokiem myślenia autorki ( z czym zupełnie się zgadzam ) należy przyjąć, że literatura jak każda ze sztuk, jest tworem szczególnym i musi jednak podlegać innym prawom. Ślepe rządy rynku mogą spowodować, że każdy nawet hydraulik, który przez swoją głupotę ugrzęźnie w rurze odpływowej, dzięki czemu będzie miał swoje medialne 5 minut, może zostać pisarzem. Jeżeli bowiem badania rynkowe wykażą, że istnieje grupa odbiorców, którzy chętnie przeczytaliby o walce na śmierć i życie, jaką musiał stoczyć ów hydraulik w ciągu 3 dni aż do chwili szczęśliwego uwolnienia, to można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że książka przez naszego hydraulika zostanie popełniona. Tym sposobem na literackim parnasie królują: hydraulicy, kucharki, elektrycy. Ciśnie się od razu na usta pytanie; gdzie są w takim razie prawdziwi pisarze i literatura. Siedzą i piszą book proposal. Tak, tak! Dobrze słyszycie! Pisarze nie piszą już książek, tylko ich streszczenia, bo przecież redaktorzy nie mają czasu czytać książek tylko... streszczenia. Jaki efekt może to przynieść, pokazuje dokonany przez autorkę eksperyment ze Sto lat samotności, którego streszczenie bezczelnie podsunęła jednemu z redaktorów .

„ - Cala treść do wyrzucenia! Nikt przy zdrowych zmysłach by się w tym nie połapał. Jednak nie widzę powodu żebyśmy jakoś nie wykorzystali tego wspaniałego tytułu…-powiedział redaktor.

Dowcipna, błyskotliwa ale porażająco gorzka diagnoza napisana w odniesieniu do zachodniego rynku wydawniczego mogła wyjść oczywiście tylko spod pióra wschodnioeuropejskiego pisarza. Obserwując jednak półki księgarskie w Polsce ze zdziwieniem odnajduje wszystko to, o czym pisze Dubravka Ugresič, dlatego też książkę gorąco polecam. Jest jeszcze dostępna w księgarniach wysyłkowych mimo, że wydana w 2004 roku. Żałuje tylko, że zwlekałem z jej lekturą do tej chwili, bo choć nie jest spod znaku tęczy i nie ma w niej zadnych momentów czyta sie ją świetnie.