niedziela, 25 marca 2012

Co znaczy być prawdziwym

Zauważyłem ostatnio, że YouTube staje się powoli wielką filmowa biblioteką. Film, o którym chciałem napisać kilka słów przemknął jakoś niezauważenie przez ekrany polskich. Nie spotkałem się też z wieloma recenzjami. Za to znalazłem zwiastun filmu właśnie na YouTube. Kilkuminutowe migawki reklamujące film zaczynają się od sceny, w której mężczyzna tłumaczy małemu pieskowi, że od dziś będzie mieszkać z nim. Potem oprowadza go po mieszkaniu, prezentując ; to jest sypiania, kuchnia łazienka. Psiak patrzy przenikliwie na mężczyznę, który przemawia do niego jak do człowieka: tu jest cicho i pusto więc naucz się ze mną rozmawiać. Wtedy niczym w komiksie pokazuje się dymek i dowiadujemy się, że psiak rozumie 150 słów ale niestety nie umie mówić. Następnie niczym w prezentacji PowerPoint oglądamy obrazki i dowiadujemy się, widziany wcześniej mężczyzna to Oliver, którego rodzice poznali się w roku 1955. Przeżyli ze sobą 44 lata aż do śmierci mamy. 6 miesięcy potem ojciec Olivera w wieku 75 lat oświadczył, że jest gejem. Oliver poznał właśnie wtedy Annę. Taka rekomendacja treści oraz jej forma wydała mi się na tyle atrakcyjna, że postanowiłem obejrzeć cały film.

Muszę powiedzieć, że godzina i czterdzieści cztery minuty, bo tyle dokładnie trwa film, nie był to czas zmarnowany. "Debiutanci" Mike Mills po prostu spodobali mi się, i to nawet bardzo. Po pierwsze; opowiedziana historia odbiega trochę od konwencjonalnego schematu obecnego w kinie. Wiele razy bowiem można było się zetknąć z obrazami, w których wchodzący w życie, odkrywał swoją odmienna seksualność, dokonywał konfrontacji z rzeczywistością a film zajmował się diagnozowaniem stanów, które z takiej konfrontacji wynikały. W tym filmie ojciec Olivera, odwrotnie dopiero u kresu swojego życia odważa się być gejem. Powie ktoś; cóż w tym niezwykłego . Przecież wiele już było opowieści o ludziach, którzy u schyłku życia zdobywali się na odwagę zrobienia czegoś, co do tej pory pozostawało jedynie w sferze marzeń. No tak, ale tym przypadku nie tyle chodzi o marzenie, ile o bycie prawdziwym. Zaraz wyjaśnię bliżej. Ojciec Olivera zdał sobie sprawę, że jest gejem w wieku 13 lat. Wyparł się swojego gejostwa, bo to uchodziło za piekło. W latach 50- tych, ożenił się z kobietą, która podobnie jak on w wieku lat 13 wyparła się tyle, że żydostwa . To były wyparcia po to aby; żyć, mieć, dom, rodzinę, samochód, szczęście. Jednak takie życie, szczęścia im niestety nie zapewniło. Mało tego unieszczęśliwiło, nie tylko ich ale także ich syna Oliviera, który mimo że nie do końca jako dziecko rozumiał relacje ojca i matki, wiedział że nie jest ona prawdziwa. Ta sztuczność, jak należy przypuszczać stała się przyczyną tego, że nie był on w stanie zbudować trwałych relacji w związkach z kobietami, których miał cztery i wszystkie zakończone zostały z jego winy. W czasie coming outu ojca poznaje właśnie nową dziewczynę; Ann i próba budowania trwałej relacji z nią przeplatana z historią o odnajdywaniu na nowo relacji ojciec syn są równoprawnymi wątkami w tym filmie. To oczami syna dowiemy się dlaczego ojciec ukrywał swoja seksualność przez 44 lata. To z ust syna padną najistotniejsze słowa w tym filmie. Powie je patrząc na tańczącego ze swoim partnerem, śmiertelnie chorego ojca. Będzie to motto wystawy, którą ojciec zorganizował , tuż po zabójstwie Harveya Milka. Zebrał wówczas pluszowe zwierzęta od ludzi ze społeczności gejowskiej i wystawił je na widok a na ścianie obok umieścił cytat z " Aksamitnego Królika"

Pluszowy królik zapytał: - co znaczy być prawdziwym?

I zapytał:- czy to boli?

- A koń odpowiedział:- czasami.

- Czy to się dzieje w jednej chwili?

- Zajmuje dużo czasu. Prawdziwy stajesz się wtedy, gdy już wszystko z ciebie wykochano, gdy oczy ci wypadają, puszczają szwy. Ale to bez znaczenia, bo jesteś prawdziwy i brzydkim mogą cię nazwać tylko ci, którzy niczego nie pojmują.

A Oliver pojął, co znaczy być prawdziwym dopiero widząc taniec szczęścia ojca. Ja natomiast powiem tak: konia z rzędem temu kto zdoła udowodnić, że ta prawda jest powszechna w kinie.

Pod drugie; po prostu spodobała mi się forma, w której film został stworzony. Przypomina ona trochę zabawę konwencjami i stylami. Całość to retrospektywna opowieść snuta przez Oliviera o wydarzeniach z roku 2003. Wtedy właśnie jego ojciec wyznał mu ze jest gejem. Mamy w opowieści elementy komiksu, bo jej narrator zajmuje się tworzeniem obrazkowych historii. Stąd piesek, o wdzięcznym imieniu Artur będzie miał kilkakrotnie dymek nad głową, stając się po trochu filozoficznym komentatorem obserwowanej rzeczywistości. Stąd także historie rodziców Olivera poznamy czyściwo z czarno białych fotografii, które pokazywać nam będzie opowiadający. Nie zabraknie elementów dydaktycznych rodem z Ulicy Sezamkowej, jak fantastyczna scena objaśniająca znaczenie kolorów na symbolu gejów- tęczowej fladze, ( a swoją drogą chciałbym wiedzieć ile osób wie, co faktycznie oznaczają te kolory ?). Wszystko zaś okraszone niezwykłą czarną muzyką lat 30; bo tylko taka muzyka ma duszę, jak powtarza matka Oliviera.

Po trzecie; po prostu podobali mi się aktorzy w tym filmie. Rola stworzona przez Christophera Plummera ( nagrodzonego zresztą Oskarem za najlepszą drugoplanową role męską właśnie w tym filmie) niesamowita ale także kreacja Oliviera stworzona przez Ewana McGregora oraz rola Melanie Laurent wcielającej się w postać Anny są wyśmienite.

Po czwarte; podobało mi się po prostu, że o rzeczach ciężkich jak homoseksualizm, coming out, akceptacja, tolerancja i bolesnych jak śmierć, godne umieranie opowiedziano językiem prostym, lekkim a jednocześnie precyzyjnym. W jednej z recenzji z filmu spotkałem się z określeniem słodko-gorzki, i coś w istotnie w tym jest.

I po piąte i ostatnie ( tak zupełnie na marginesie); po prostu chcę takiego nie gadająco- gadającego psiaka. Miłość od pierwszego wejrzenia.

poniedziałek, 5 marca 2012

Letni


„ Skóra w której, żyję” niestety mimo, że jestem gorącym zwolennikiem hiszpańskiego mistrza pozostawiła mnie letnim. Pedro Almodovar to moja miłość od pierwszego obejrzenia, kiedy zauroczył mnie czerwony świat „ Kobiet na skraju załamania nerwowego”. Pokochałem Pepe hodującą na tarasie swego apartamentu kury, Lucie ścigająca na motocyklu, z pistoletem w dłoni Ivana, długonosą Marise wypijająca gaspaco ze środkami nasennymi, Carlosa w wielkich okularach i Almodovara jako taksówkarza. Ten film to najbardziej charakterystyczna wizytówka reżysera, który bawiąc się kolorami, stylami, konwencjami, balansując na krawędzi tragizmu i komizmu opowiada o ludzkich namiętnościach. Potem powaliło mnie na kolana „Wszystko o mojej matce”, które rezygnując w znacznym stopniu z konwencji absurdu na rzecz pogłębionej refleksji o życiu, opowiedziało niewiarygodne historie kobiet, których losy splatały się w przedziwny sposób, i była to opowieść tak zapierającą dech w piersiach, tak gorącą, że na końcu łzy same cisnęły się do oczu. Widać było, że reżyser znalazł swój język, styl, którym potrafił wiarygodnie opowiadać o ludziach, uczuciach i życiu.

Natomiast „ Skóra w której żyję” - to taki Almodovar na półgwizdka. Niby wszystko jest, to co charakterystyczne dla jego filmów a „jakoby czegoś brakowało”. Nie wiem czy to wina tego, że opowiedziana historia ma swój pierwowzór w literackim materiale powieści "Tarantula" Thierry'ego Jonqueta? W warstwie fabularnej to historia chirurga plastycznego, który chce stworzyć skórę doskonałą, od chwili gdy jego żona ginie w następstwie poparzenia w wyniku wypadku samochodowego. W swoje podmiejskiej posiadłości, przetrzymuje kobietę, na której przeprowadza eksperyment. Co z tego wyniknie oczywiście nie będę opowiadać, mając na względzie tych, którzy filmu nie widzieli.

Mnie natomiast bardziej niż o fabułę chodzi o formę, i o to, jak do znudzenia powtarzała moja polonistka w liceum, „co autor chciał przekazać”. Forma niestety nie zachwyca, bo tylko dwa razy przez cały film poczułem wrzenie jak w starych filmach mistrza. Pierwszy raz gdy do domu bohatera wkracza brat w przebraniu tygrysa i gwałci przetrzymywana kobietę. Potem gdy na przyjęciu weselnym Buika przy akompaniamencie zespołu zaczyna czarować swoim śpiewem. Niestety, to zdecydowanie za mało jak na dwugodzinny film. Natomiast w kwestii przesłania muszę się przyznać, że nie bardzo wiem co miał autor na myśli. Może chodziło o to, że jak wyczytałem w jednej z recenzji „Almodovar pozostaje ciągle wierny poglądowi, że tak naprawdę, to coś, czyli skóra okrywająca nasze ciało, wraz ze swoimi wszelkimi otworami czy wypustkami, nie świadczy […] o jednoznacznej i podstawowej kategoryzacji ludzi wg płci, [... ]Tak naprawdę liczy się tylko to, co mamy w środku” ? Może zaś chodziło o to, do jakich granic może posunąć się człowiek ? Niestety odpowiedz na to pytanie pozostaje dla mnie nieodgadniona a ja po obejrzeniu filmu jestem letni.